top of page

W mgnieniu oku. Triglav.

Decyzja była szybka niemal tak jak cała akcja górska. Jacek dzwonił kilka tygodni wcześniej i mówił, że wybiera się na Triglav, najwyższy szczyt Słowenii i Alp Julijskich. Marzył mi się od dawna. Północna ściana Triglavu to sen wielu wspinaczy – piękna i majestatyczna. Wysoki na niemal na kilometry labirynt pionowych skalnych ścieżek. Tym razem jednak nie ta droga, lecz słynny „Prag” miał być naszym celem. Szlak prowadzących do Triglavskiego Domu (Schroniska na 2.500m) a następnie eksponowaną granią na szczyt.


Jadę. Nie trzeba było powtarzać dwa razy. Manewr był równie karkołomny, co ambitny. W piątek po pracy pociąg do Katowic. Stamtąd spotkanie z ekipą (łącznie 8 osób). Następnie przecinając gęstą noc, prawie tysiąc kilometrów busem do Mojstrany na Słowenii. Stamtąd w sobotę podejście do schroniska. Odpoczynek. W niedziele bladym świtem atak szczytowy oraz zejście na sam dół do busa. Znów nocna przeprawa do Polski. 5 rano melduję się w Katowicach i pociąg do Warszawy. W pracy zameldowany zgodnie z rozkładem.

Na papierze wszystko wyglądało świetnie. Dotarliśmy na parking zgodnie z przewidywaniami i wyruszyliśmy w górę. Początkowy, godzinny spacer doliną szybko przerodził się w coraz to stromszą wędrówkę po skałach. Ostatecznie mieliśmy tego dnia „do zrobienia” ponad 1.500 metrów w pionie.


Gdy zaczęły się stalowe liny i bolce wspomagające wspinaczkę, każdemu serce szybciej zabiło. Wiedzieliśmy też, że im więcej takich formacji tym szybciej zdobędziemy wysokość. Jednak im wyżej byliśmy, tym więcej śniegu. Duże zaskoczenie. Kilka ekip, które schodziły mówiły nam: „Summit. Impossible.”Za dużo śniegu. Za dużo walki i wpadania po pas. Jednak my parliśmy do przodu.


Po wielu pionowych odcinakach czekała nas przeprawa przez spore wywłaszczenie prowadzące do schroniska, zakończone stromym trawersem. W letnich warunkach skakanie po kamiennych płytach jest dziecinnie proste i nie przysparza wielu problemów. Tym razem jednak przy ponad metrowej warstwie śniegu, co chwila ktoś zakopywał się w mini szczelinach. Torowanie trwało znacznie dłużej niż przewidywaliśmy. Nastawała powoli szarość a za nią gonił już wieczór i półmrok. My dalej. Na trawersie poważnie się już ściemniło a my bardzo powoli stawialiśmy kolejne kroki w grząskim puchu.


Ostatecznie po wielu godzinach Triglavski Dom otworzył przed nami swoje drzwi. Zmęczeni, ale zadowoleni zjedliśmy podwójne porcje obiadu i ruszyliśmy do łóżek.


Kiedy rano spojrzeliśmy za okno okazało się, że mgła postanowiła spowić całą górę. Nieśmiało wypełzliśmy z pokojów na śniadanie. Kilka łyków herbaty, jajecznica i jesteśmy gotowi na podbój góry. Na nasze szczęście słoweński gigant postanowił się nieco przed nami odsłonić, choć na moment.


Podążaliśmy w górę w zwartym szyku, przepinając się na kolejne stalowe liny. Granie Triglavu robiły wrażenie. Po około 2-godzinnej wspinaczce po ubezpieczonych skałach, zza mgły wyłonił się „blaszak” – mały schronik symbolizujący szczyt.


Radość, zdjęcia i wszechogarniające poczucie szczęścia. Szczyt nasz. Zdobyty. Teraz czas na ekspresowy powrót na dół. Jako fan szybkich wejść i jeszcze szybszych zejść ruszyłem do przodu. Podzieleni na dwa zespoły niemal zbiegaliśmy w dół. Kilka godzin w deszczu i zza drzew wreszcie wyłonił się parking oraz schronisko. Suszenie, jedzenie i odpoczynek.

Po 19 ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Weekend. 48h. Triglav zdobyty. Expressowe wyprawy też mają swój urok :)

25 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page