Lodowa Opowieść. Denali.
Mam pewien schemat, do którego mogę się przyznać. Ilekroć jestem na pokładzie samolotu, który ma zabrać mnie hen daleko w świat górskich przygód, zastanawiam się co będę czuł gdy będę wracał. Czy zdobędę górę? Kogo poznam podczas wędrówki? Czy coś się zmieni i czy góra mnie trochę zmieni? Wiem, że każda ma taką moc, ale czy ta jakoś specjalnie na mnie wpłynie? Te wszystkie myśli zaprzątają mi głowę tam w górze, gdy metalowym aeroplanem przemierzam świat. Tak samo było i tym razem.
Denali to inna góra. To cały, inny świat. Bez grama cywilizacji, bez baz, bez transportu. Człowiek, jego siła pociągowa mięśni oraz myśli - to właśnie Denali. Pamiętam, jak wiele osób mówiło mi, abym wręcz przesunął zdobywanie Denali na koniec Korony Ziemi, po Evereście. Mówili, że ta góra to inna liga, inne wyzwanie. O wiele cięższe niż cokolwiek co wcześniej przyszło mi zdobywać. Nie mylili się.
Miałem szczęście lecieć przez "czubek świata", czyli w niedalekiej odległości od bieguna północnego. Widoki z okien samolotu były abstrakcją, której nie było mi wcześniej dane doznać. Pustynie lodu. Nie wiedziałem, że zwiastowały to co stanie się niebawem moją codziennością - krajobraz lodowego pustkowia, majestatyczny i groźny jednocześnie.
Ląduję w Anchorage, stolicy stanu Alaska. Mam przesunięcie minus 10 godzin względem czasu polskiego. Niemal pełne 180 stopni zmiany doby. Organizm sobie jakoś z tym poradzi. Z lotniska odbiera mnie Jim, lokalny kierowca który kursuje na trasie Anchorage - Talkeetna. Wspólnie ruszamy w prawie 3-godzinną podróż, na środek Alaski aby zbliżyć się do podnóża Kordylierów. W drodze poznaję Elisabeth. Jest w mojej grupie. Amerykanka, która rzuciła pracę, sprzedała dom i zaczęła wszystko od nowa. Jej pierwszy punkt na mapie - Denali.
Dojeżdżamy do Talkeetny. Małe miasteczko. Jedna główna ulica. Wszystkie domostwa rozsiane kilkanaście kilometrów od "centrum" w bardzo odosobnionych miejsca. Docieram do swojej kwatery. Mały żółty domek pośrodku niczego i wszystkiego. Wszędzie dookoła las. Nic więcej. Gór brak. Prawdziwa natura.
Pierwsza noc jest ciężka. Pełno komarów. Jet lag, czyli niedostosowanie organizmu do doby po zmianie czasu. To wszystko równa się średnio przespanej nocy. Tu ważny komentarz. Pojęcie "nocy" używane będzie tutaj raczej jedynie obrazowo. Oto przez najbliższe 3 tygodnie nie zaznam mroku. Dzień polary króluje to na dobre. To śmieszne zjawisko sprawia, że słońce jest tutaj cały czas nad horyzontem co oznacza, że nigdy tak naprawdę nie ma "nocy".
Kolejny dzień rozpoczynam bladym i niemrawym świtem. Już przed 8 rano jadę do hangaru Agencji, z którą ruszamy na wyprawę. Tam też poznam całą ekipę. Jest nas 8 osób + 3 przewodników: Travis, Mike i John. Pierwsze spotkanie grupy, jak zawsze przebiega w spokojnie i w atmosferze rozpoznawczej, kto gdzie był, jakie ma doświadczenie itd.
Odbywamy odprawę, podczas której dowiadujemy się jak będzie wyglądała cała podróż przez lodowiec, jakie rodzaje sprzętu i grupowych elementów będziemy ze sobą ciągnąć na saniach oraz jak wygląda kwestia śmieci i odpadów na lodowcu. Po około 60 minutach odprawy przystępujemy do tzw. gear check. Każdy z nas wyrzuca wszystko co ma w bagażu i sortujemy każdy element, sprawdzamy każdą rzeczy - co będzie potrzebne a co jest zbędne, co się nadaje a co trzeba ewentualnie wymienić.
Szczęśliwie w moim przypadku do wymiany jest jedynie plecak - ten, który zabrałem może mieć niewystarczająco dobry stelaż do wzięcia na siebie siły ciągnięcia sań. Szybka podmianka i już dysponuję dobrym. W przypadku niektórych, przewodnicy nie są jednak tak łaskawi - rękawice, spodnie puchowe, okulary itd. U niektórych spora ilość sprzętu idzie do wymiany. Widać, że żarty się skończyły.
Potem część gastronomiczna. Każdy z nas miał swój zapas przekąsek na lodowiec. Dostaliśmy jednak polecenie, aby dociążyć nasze worki z przekąskami do prawie 6kg - bufet oferował żelki, baton, suszoną wołowinę, orzechy, emenemsy i inne tego typu rarytasy. Koszmar dentysty można by rzecz.
Gdy już wszystko zostało sprawdzone, pogrupowane i ponownie zapakowane, ruszyliśmy do miasta na ostatni posiłek - amerykańską pizzę rzecz jasna. Amerykanie byli zachwyceni, że mój pierwszy posiłek w USA to właśnie ichniejsza pizza. Grupa coraz lepiej się poznawała: było małżeństwo Meredith i Jeff, Ed i jego wujek Peter, najmłodszy z nas wszystkich, strażak Spencer, wcześniej poznana Elisabeth oraz Dave.
Następny przystanek: stacja rangersów. Mały domek w centrum miasta, w którym stacjonują służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo na Denali. To Ci dzielni i często niewspominani bohaterowie sezon w sezon zapewniają szable śnieżne i liny poręczowe na drodze Westbutress, będącej najpopularniejszą drogą na szczyt Denali. W trakcie odprawy dowiadujemy się o zagrożeniach oraz mamy chwilę wykładu o problemach środowiskowych. Każdy z nas dostaje swoje CMC, czyli legendarny pojemnik na nieczystości. Od teraz to nasza toaleta na kilka tygodni. Po odprawie ruszamy dalej.
Nasza wesoła grupka po swym ostatnim posiłku i odprawie udała się na małe lotnisko - K2 Aviation. Przystanek, który jest obowiązkowym punktem na trasie wszystkich tych, którzy chcą zmierzyć się z najzimniejszą górą świata. Stąd właśnie wszyscy śmiałkowie, gdy królowa gór - pogoda da pozwolenie, wyruszają w 40 minutowy lot. Ta niecała godzina przenosi człowieka w zupełnie inny świat.
Mamy szczęście. Polecimy tego samego dnia. Szczęście o tyle wielkie, że są tu grupy które czekają już 5 dni na okno pogodowe aby wylecieć. Musimy jedynie poczekać ok. 1,5 godziny i ruszymy. Przebieramy się i grupujemy sprzęt. Czas na kostium superbohatera - buty wysokogórskie i właściwe ubrania. Za moment opuścimy krainę zieleni i przez kilka tygodni będziemy wędrowali w stronę wierzchołka Denali.
Gdy dostajemy zielone światło, podzieleni na dwie grupy wsiadamy do dwóch małych samolocików. Start jest niezwykle szybki, chwila moment i jesteśmy w powietrzu. Z daleka widać góry i przede wszystkim piętrzące się nad całym krajobrazem rysy Denali. Przepiękny widok. Coraz mniej zieleni i więcej skał. W końcu lecimy nad wielkim lodem i śniegiem. Wszędzie biel. Wrażenie jest niezwykłe. Niczym astronauci na innej planecie, wysiadamy ostrożnie z samolotu na lodowcu. Przed sekundą podchodziliśmy do lądowania pośrodku niczego, na śniegu.
Szybko wyrzucamy sprzęt i nasze klamoty z samolotu. Zanim się obejrzymy, pilota i jego maszyny już dawno nie będzie. Oto jesteśmy. Sami. Pośrodku niczego. W krainie lodu, gdzie zaczyna się największa przygoda.
Przed nami ponad tydzień wędrówki do obozu 14K Camp (nazwa o 14.000 stóp, czyli w naszym systemie metrycznym ok. 4.300m). To ważny etap, gdyż do tego momentu wszystko ciągniemy na saniach, potem już wyłącznie na plecach do obozu 17k Camp (17.000 stóp = 5.200m).
Denali to trzecia pod względem "wybitności" góra świata (za Wikipedią:wybitność definiuje się jako różnicę wysokości między danym szczytem i najniższą warstwicą go okalającą, która nie obejmuje żadnego wyższego szczytu). Pierwszy jest Everest a druga Aconcagua. Trzecia właśnie Denali, przy czym różnica jest taka że tutaj nie ma mułów które pomogą sprzęt wnieść wyżej. My jesteśmy mułami.
Dlatego też mówi się, że Denali jest tak trudne. Wszystko ciągnie się na saniach lub niesie na plecach. Warunki nie są bajeczne a góra potrafi pokazać pazury i zasłużyć na miano najzimniejszej góry świata. Tak więc jedno jest pewne - łatwo nie będzie.
Tymczasem my nieśpiesznie rozkładamy obóz przy pasie startowym. Jutro czeka na sporo pracy przy obozie i nauki dotyczącej poruszania się z saniami - sposobów ich wiązania, hamownia itd. Pierwsza "noc" na lodowcu przychodzi niespodziewanie szybko. Po wspólnej kolacji wszyscy zasypiają w swoich śpiworach.
Widzieliśmy już dziś z obozu wierzchołek Denali i jego grań szczytową. Daleko i groźnie i jak zawsze też bardzo nierealnie.
Myśli jednak podpowiadają: spokojnie i powoli, jeden dzień do przodu, nie dalej.
W domu wszystko dobrze - komunikator satelitarny na wyprawie po raz pierwszy ze mną. Daje poczucie sporego wsparcia przez kontakt z bliskimi.
Zasypiam, choć słońce świecie.
Pierwsza noc na lodowcu kołysze wiatrem.
Nie wita nas poranek. Tak jest i tak już będzie, że żyjąc w strefie dnia polarnego jedyne co wraz z nastaniem świtu odczujemy to nieznaczny wzrost temperatury. Póki co jest to osobliwe uczucie, ale przyjdzie nam się do tego przyzwyczaić.
Pierwszy pełny dzień to przede wszystkim spory ładunek wiedzy. Cały dzień nauki związanej z systemem wiązania sań, mocowania sprzętu na saniach i zabezpieczania go oraz zapoznawania się w jakiej konfiguracji będziemy podróżowali. Do tego doszły ćwiczenia typowego poruszania się po lodowcu w grupie oraz asekuracji związanej z potencjalnym wpadnięciem do szczeliny. Trochę to wszystko inaczej wygląda, aniżeli klasyczna szkoła wyciągania człowieka ze szczeliny, bo wpaść mogą jeszcze sanie.
Prócz technik poruszania się z saniami i wszystkiego, co z nimi związane, przyszło nam przejść pełny kurs budowy obozów, umacniania namiotów, wypłaszczania terenu pod budowę obozu. Wszystkie te czynności niebawem miały stać się naszą rutyną każdego dnia. Na Denali nie wiele będzie czasu na odpoczynek. Budowa bazy, przenoszenie, zwijanie bazy, fortyfikacja przed wiatrem, prace przy obozie - to wszystko będzie zajmować tyle czasu, że realnie tylko czas snu będzie dla nas momentem regeneracji.
W lekko przyprószonym śniegiem krajobrazie ćwiczymy kolejne elementy i po wielokroć testujemy wiązania sań. W każdym narasta chęć ruszenia przed siebie i w nieznane. Ma się to zdarzyć już jutro.
Czeka nas kilku kilometrowy marsz z saniami do Camp 1. Zdobędziemy może 150 metrów wysokości, więc generalnie droga będzie prowadzić po płaskich terenach lodowca - niemniej to dość niebezpieczny fragment z uwagi na szczeliny. Ma to być również dobry rozruch dla grupy, aby "zrozumieć" i "wsłuchać się" w sanie.
W kontekście wyboru daty podboju Denali są dwie główne taktyki - wczesny sezon czyli maj i początek czerwca (jest nieco zimniej, ale śnieg jest przez to lepiej związany i mniejsze ryzyko otwierania się szczelin) lub późny czerwiec (o wiele cieplej podobno, choć przez to większe ryzyko szczelin). Nam to ryzyko właśnie towarzyszyło, więc trzeba było być dodatkowo czujnym podczas drogi przez lodowiec.
Przyznam szczerze, że do tej pory jedyna materia nieożywiona z jaką rozmawiałem w trakcie ekspedycji to sama góra. Po Denali do tego grona dołączają plastikowe sanki, z którymi wielokrotnie rozmawiałem - czasem jak z dobry przyjacielem dziękując za wsparcie lub wyrażając tęsknotę powyżej 4.500m, że już ich nie ma, a czasem jak z największym wrogiem życząc najgorszego. Sanie stały się przez chwilę ważnym elementem mojego życia i przetrwania.
Dzień minął zanim się obejrzeliśmy. Jak zawsze pod koniec, czekała nas mała uczta i spotkanie w prowizorycznej mesie, gdzie przez godzinę, dwie spędzaliśmy wspólnie czas na jedzeniu i rozmowach.
Kolejny dzień rozpoczyna się od szybkiego śniadania. Będzie tak już zawsze, gdy będziemy przenosić obozy. Nie będzie celebracji posiłku, tylko działanie. Po szybkiej konsumpcji następuje zwijanie namiotów i całej bazy, podział sprzętu grupowego na równe części tak, aby każdy coś zabrał na sanie. Wreszcie pakowanie i układanie wszystkiego na saniach. Cała taka procedura trwa ok. 1,5 do 2 godzin.
Potem jeszcze ustawienie się w zespoły, związanie liniami, sprawdzenie napięcia lin pomiędzy saniami i można ruszać.
Warunki nas nie rozpieszczają. Mamy lekką śnieżycę, ale znośną. Poruszamy się w schematem. Równo 60 minut marszu, następnie pierwsza ekipa zjeżdża z saniami na prawo od ścieżki, druga również a trzecia na lewo. Pozwala to po przerwie trzeciej ekipie wyjść na prowadzenia i tak w kółko. Ciągła, cogodzinna rotacja.
Pierwszy marsz w rakietach śnieżnych wraz z saniami nie jest dla nas łatwy. Wszystko jest nowe. Dynamika ruchu, rozkład obciążenia - wszystko zupełnie inaczej. Każdy jednak wypracowuje swój system i powoli dostosowuje się do nowych warunków. Póki co, brak nagrody w postaci widoków, bo ciągle pada śnieg.
Po kilku godzinach docieramy do naszego celu. Camp 1 u podnóża Ski Hill, czyli pierwszego poważnego wzniesienia na naszej drodze. 10 minut odpoczynku i zaczynamy manewry budowy bazy. Kilka osób ustawia się w lini i idąc w szeregu uklepuje nogami platformę pod namioty. Potem w ruch idą łopaty. Trzeba wykopać łazienkę i mesę. Pracy jest sporo.
Gdy wszyscy w końcu wchodzimy do namiotów czeka nas kolejna niespodzianka. Na Denali bowiem nawet najlepsza nieprzemakalna torba ekspedycyjna typu Duffle Bag - jest jednak przemakalna. Śnieg dostaje się przez zamki i materiał dookoła zamków, a jeśli torba jest narażona na wielogodzinny marsz w trakcie śnieżycy to owe milutkie i malutkie płatki śniegu niczym armia przedziera się przez zamki i tworzy niemałą kałużę w środku torby.
Rękawica została podjęta. Każdy suszy co może i jak może. Zmieniamy strategię i wkładamy wielkie worki na śmieci do naszych toreb - od teraz będą służyły jako wielkie ochraniacze wewnątrz naszych bagaży. Niektórzy robią podobnie z plecakami. Zmęczeni jemy kolację i kładziemy się spać. Od jutra zaczynamy, jak to sobie w głowie nazwałem "Wielkie Wahadło". Każdego dnia bowiem będziemy poruszali się podobnym schematem. Z Camp 1 (2.400m) idziemy połowę drogi do Obozu 11k Camp (3.400m), do depozytu i tam zostawiamy część rzeczy. Tego samego dnia schodzimy do Camp 1. Kolejnego dnia idziemy do 11k Camp, mijając depozyt. Dzień później z 11k Camp robimy cofkę po depozyt i wracamy do 11k Camp (manewr nazywany "backcarry"). Takim wahadłem będziemy działać przy każdym obozie - raz że mniej nosimy, dwa że lepsza aklimatyzacja bo sporo chodzenia w górę i w dół.
Następny dzień to podróż do depozytu na ok. 3000m w połowie drogi do 11k Camp. Sięgam po notatki, które zrobiłem tego dnia. Łatwo nie było. Przewodnicy zgotowali nam mały test tempa. Szyliśmy dość szybko, co odbiło się na całej grupie - dowiedzieliśmy się, że trochę chcieli nas sprawdzić i wszyscy zdaliśmy bardzo dobrze. Niemniej najlżejszy spacer to nie był.
Dojrzałem też do tego, aby nie przywiązywać większej wagi do kolejnych zdobywanych wysokości. Zapisałem to sobie w notatkach. Kiedyś każdy obóz, każde wyjście traktowałem jak kolejne zdobyte metry na górze. Teraz jednak, w przypadku Denali, całość traktowałem po prostu jak wędrówkę. Nie patrzyłem na wskazania wysokościomierza. Wiedziałem mnie więcej jakie wysokości pokonujemy, na jakim poziomie są poszczególne obozy, jednak to nie było najistotniejsze. Ważna była droga i przemierzanie bezkresnych pól lodowych Denali.
Gdy wróciliśmy tego dnia do obozu, przywitało nas słońce i nieziemskie widoki panoramy gór Alaski. Zobaczyliśmy też odsłonięte i majestatyczne Denali w całej swej postaci. Humor udzielił się wszystkim, nie wspominając o temperaturze. Wyszło tak, że przebierałem się na słońcu i ktoś zobaczył, że stoję bez koszulki więc niczym domino, mieliśmy zaraz całą męską część ekspedycji bez koszulek pozującą do sesji foto na tle Denali :)
Dzień minął na suszeniu resztek mokrych ubrań i odpoczywaniu. Kolejny dzień to przenosiny obozu do 11k Camp.
Czekał nas o wiele dłuższy spacer i przede wszystkim budowa bazy w śnieżnej zamieci...
Dotarcie do obozu 11k Camp jest relatywnie monotonne. Sporo pagórków do pokonania i przede wszystkim jedno potężne wzniesienie przed samym obozem. Dla nas góra zgotowała jeszcze jedną niespodziankę. Mianowicie po dotarciu do obozu rozpętała się niemała zadyma śnieżna.
A my? Bez schronienia i dokonanego wyboru, gdzie będziemy obozować. Wszystko trzeba było robić w biegu, żeby jak najszybciej rozstawić namioty i schronić się w ich wnętrzu. Im bliżej obozu byliśmy tym więcej chmur wokół nas, więc widoków żadnych.
Denali ma to do siebie, że bardzo często dopiero popołudniami ukazywało przed nami całe swoje oblicze podnosząc piętro chmur kilka poziomów wyżej. Dopiero od obozu 14k Camp mieliśmy niemal cały czas cudne widoki.
Tymczasem praca wre i obóz stawiamy w oka mgnieniu. Późnym popołudniem wypogadza się całkowicie i naszym oczom ukazuje się słynne Motorcycle Hill - strome wzniesienie, które przyjdzie nam pokonać jutro, gdy ruszymy wynieść w górę depozyt. Po kolacji kładziemy się niespiesznie wiedząc, że jutro przed nami kilka spektakularnych miejsc do "odwiedzenia", w tym owiany złą sławą Windy Corner.
Wietrzny zakątek, jakby to na polski przetłumaczyć, to nic innego jak zakręt na drodze do obozu 14k Camp. Jednak zakręt nie byle jaki - znajduje się w miejscu, gdzie jest spora ekspozycja a układ skał oraz wzniesień sprawia, że istnieje tam niemal tunel powietrzny dla wszystkich wiatrów trafiających w Denali. Raczej nie należy się spodziewać spokojnego marszu, ale spotkania z masami powietrza, których prędkość potrafi powalić z nóg. Do tego dochodzi fakt, iż owy "zakręt" pokonuje się z saniami, które usilnie zlatują po eksponowanym stoku. Człowiek przedziera się przez ten fragment, mając "dyndające" na skos w dół sanie, czekan wbity w ścieżkę i wiatry w plecy lub w twarz. Brzmi jak przygoda!
Plan na kolejny dzień to właśnie pokonanie Motorcycle Hill - poszło nam niezwykle sprawnie. Dalej Squirrel Hill - również daliśmy radę (a było już nieco stromiej). Potem czekało nas nazywane przez lokalnych przewodników "Polo Field", czyli wielkie wypłaszczenie, które zwieńczone ostatnim wzniesieniem prowadziło właśnie do Wind Corner.
Szliśmy jako pierwszy zespół, więc na szczyt Wind Corner dotarliśmy pierwsi. Czekaliśmy sporą chwilę na dwa pozostałe zespoły i już przez ten czas, wiatr wysmagał nas porządnie. Przejście przez Corner trwa może 20 minut, jednak jest to 20 minut na najwyższym poziomie skupienia. Rozdarty między czekan a zwisające na stromym stoku sanie, walczyłem aby każdy krok był niezwykle precyzyjny.
Kilkaset metrów za Cornerem można było dostrzec pole czarnych tyczek wbitych w śnieg. To znak, że dotarliśmy do depozytu. W takich miejscach również mieliśmy swoje rutyny. Chwila przerwy i łopaty w ruch. Wielki dół na 2-3 metry i wrzucamy wszystko, co przeznaczone do depozytu. Następnie zakopywanie i droga w dół.
Tym razem puste sanie montujemy za pomocą systemu linek do plecaków. Ludzie-żagle - każdy podmuch wiatru trochę nas miotał, ale wracało się znacznie szybciej i sprawniej.
Po powrocie, kolacja i obowiązkowe wysłuchanie audycji o 20, którą przez walkie-talkie nadawali Rangersi - prognoza pogody dla każdego obozu i dla wysokości ponad obozem 17k Camp skąd przeprowadza się atak szczytowy.
Wszystko wygląda świetnie. Możemy jutro ruszać do 14k Camp. Do tej pory nie zanotowaliśmy ani jednego dni zwłoki. Ani jednego dnia pogoda nie przeszkodziła nam w poruszaniu się w górę. To oznacza sporą ilość dni zapasowych w razie niepogody.
Tymczasem przed nami dwa ostatnie dni z saniami - pierwszy do obozu 14k Camp (4.300m) i drugi tzw. "back-carry", czyli powrót po depozyt. Później żegnamy się z nimi i zaczyna się wspinanie z potężnym ciężarem na plecach.
Ruszamy więc kolejnego dnia do 14k Camp. Droga ta sama, pogoda nieco lepsza. Windy Corner też jakby łaskawszy. Nad depozytem czeka nas jeszcze godzina marszu i docieramy do wielkiego wypłaszczenia, na którym znajduje się małe miasteczko zwane obozem 14-stką.
Nad obozem groźnie góruje ściana headwall`u. Stroma na 45 stopni, ubezpieczona w specjalne liny poręczowe, prowadzi do grani, od nazwy której cała droga ma swoje imię - "Westbutress". Stamtąd labiryntem skalnych ustępów można dotrzeć do obozu 17k Camp (5.300m) skąd dalej już tylko na szczyt.
Ściana budzi we wszystkich ogromny respekt, ale jeszcze o niej nie myślimy. Plan na kolejne dni jest następujący. Najpierw odzyskać depozyt, który mamy poniżej, potem następnego dnia od razu wynieść depozyt na szczyt headwall`a i wtedy dopiero, uwaga, uwaga....pierwszy pełny dzień odpoczynku. Ta myśl trzyma nas bardzo mocno.
Niemniej po wyczerpującej wędrówce z obozu 11k Camp mamy tylko chwilę odpoczynku. Znów uklepywanie terenu, budowanie bazy i rozbijanie namiotów. Tym razem z jeszcze większą starannością, wszak spędzimy tutaj kilka dni i będziemy odpoczywać więc trzeba się dobrze przygotować do tego lenistwa.
Kolejne godziny mijają nam na budowaniu obozu. Pieczołowicie wykopywane elementy "infrastruktury" - łazienka, mesa, wejścia do namiotów, przyszły depozyt - wszystko musi zostać dokładnie przekopane.
Pod wieczór, jak zawsze schodzimy się do mesy i przy wspólnym posiłku rozmawiamy o kolejnych dniach. Jutro czeka nas zejście po depozyt i trochę przygotowań do chodzenia po poręczówkach - mały tor przeszkód rozstawiony już w obozie, żeby potestować używanie jumarów (specjalnych urządzeń do poruszania się po linach poręczowych) w każdym rodzaju rękawicy.
Do polarnych nocy już przywykliśmy. Blask słońca specjalnie nas nie drażni. Szczególnie, że obóz 14k Camp jest położony w miejscu, gdzie słońce na czas nocy nieco chowa się za zboczami góry tak więc mamy trochę "nocnego cienia"
Kolejny dzień mija na powrocie po depozyt i wniesieniu go do obozu. Bez fajerwerków.
Inaczej jest w przypadku dnia następnego. Dzisiaj spotkanie z headwall`em. Ta gigantyczna ściana jest wielkim wyzwaniem. Do połowy idziemy normalnie. Jednak w drugiej połowie rozpoczynają się liny poręczowe a nastromienie zwiększa się do 45%-50% stopni. 2 godziny zajęło nam dotarcie do poręczówek. Tam krótki postój i zaczynamy zabawę.
Idea chodzenia po linach poręczowych jest prosta. W śniegu za pomocą szabel śnieżnych są zamocowane liny. Średnio co 15-20 metrów jest punkt przepięcia (szabla). W linę wpina się specjalny przyrząd zaciskowy (zwany jumarem). Taki metalowy uchwyt ze specjalnym miejscem na linę, które umożliwia przesuwanie przyrządu jedynie w górę po linie, w dół następuje blokada.
Niby nic trudnego - można pomyśleć. Ot takie wspinanie po linie do góry ze specjalnym uchwytem. Nic bardziej mylnego. Problem pojawia się, gdy dodamy fakt, że jesteśmy w zespołach 3 lub 4 osobowych związani jeszcze jedną liną - co oznacza, że każdy z nas będzie w różnych momentach docierał do punktów przepięcia i tam też chwilę spędzał, co będzie grupę stopowało.
Ta okoliczność wymagała specjalnego systemu komunikacji. Gdy ktoś docierał do punkt przecięcia trzeba było rzucać głośno określone hasło, aby zatrzymać grupę, aby nie ciągnęła liny, gdy się już przepiął, rzucać kolejne hasło aby grupę "odblokować". To robią jednocześnie trze lub cztery osoby. Nasza 3-osobowa brygada nazwała się "orłami" czyli "Eagles". System był prosty. Docieramy do przepięcia "Eagles stop!", idziemy dalej "Eagles go!". Proste i skuteczne rozwiązanie.
Trzeba tu nadmienić, że headwall był źródłem wielu inspiracji, gdyż fakt że było tam czasami wiele ekip, sprawiał że wymyślano najróżniejsze metody komunikacji - głównie z użyciem wulgaryzmów - dla zabawy.
Po pokonaniu stromego fragmentu wchodziło się na grań Westbutress. Wąskim labiryntem ostrych skał, z "lufą" po dwóch stronach dociera się tędy do Obozu 17k Camp - ostatniego przyczółka na drodze po szczyt Denali. My jednak pokonaliśmy tylko dwa małe wzniesienia na grani, aby zakopać depozyt.
Teraz droga w dół. Po poręczówkach droga w dół przypomina kadry z filmu akcji. Podchodzi się do liny, wpina karabinek zabezpieczający z lonży prawą ręką, wokół lewej ręki oplata się poręczówkę i w dół. W sumie im szybciej tym lepiej, bo tempo pozwala zachować równowagę. Tyle, że znów te przepięcia...Radzimy sobie dobrze i już po chwili jesteśmy na dole.
Dzisiaj już każdy poczuł wysokość. Przekroczyliśmy 5.000m na Denali. Mimo to humory rewelacyjne. Wiemy, że jutro jest pierwszy pełny dzień odpoczynku i nicnierobienia. Każdy na to czekał.
Jak wygląda taki dzień? Przede wszystkim późne śniadanie - żadnego wstawania o 6 rano :) Nieśpieszna kawa na lodowcu. Potem trochę fajnych zdjęć. Każdy porządkuje klamoty i selekcjonuje sprzęt - co idzie na górę co zostaje w depozycie. Teraz już spore okrajanie dobytku, bo nasze ukochane i znienawidzone sanie idą w odstawkę. Wszystko od tej pory niesiemy na plecach.
Ludzie śpią, czytają książki, gramy w gry towarzyskie, naprawiamy sprzęt i generalnie porządkujemy przestrzeń życiową. Takie małe przyjemnostki, które zbliżają nas do cywilizacji. Mamy też poważną odprawę, gdzie krok po kroku przewodnicy przekazują nam co będzie działo się w kolejnych dniach. Większość z nas jest tego świadoma.
To co ma nastąpić jutro jest nazywane często drugim atakiem szczytowym. Głównie ze względu na fakt, że ten dzień ekspedycji jest czasami cięższy niż sam atak. Oto musimy pokonać prawie 1000m wysokości, przedzierając się przez headwall i grań Westbutress, ostrą niczym brzytwa mając na plecach ok. 20-25kg - cały sprzęt, namioty, pojemniki CMC na odpady, ubrania na atak szczytowy, jedzenie. Wszystko to znajdować się będzie na naszych plecach. Gdy wstaniemy o poranku i spakujemy bazę oraz nasze plecaki - będą one przypominać wielkie silosy wyładowane do granic i spuchnięte. Aby jeszcze dodać pikanterii, sporo sprzętu jest na zewnątrz plecaka. Wyglądać więc będziemy jak nomadzi, których plecaki większe są niż oni sami.
Z tym takim 20-to parokilogramowym tobołkiem przyjdzie nam już jutro ruszyć do ostatniego obozu - 17k Camp.
Stamtąd już widać drogę na szczyt...
Po pewnym czasie człowiek umie przyzwyczaić się niemal do wszystkiego. Poranek w lekko oszronionym namiocie staje się codziennością a rytuał wygrzebania się ze śpiwora i śniadanie w mesie jest niemal tak naturalne, jak prysznic na nizinach.
Tego dnia wiem, że przyjdzie nam zmierzyć się z wysiłkiem o wiele większym niż do tej pory. Plecaki, póki co wyglądają jeszcze niegroźnie czając się w kącie namiotu. Jednak chwilę później, po skonsumowanym śniadaniu, zaczynają pęcznieć z minuty na minutę. Tak o to cała baza, sprzęt grupowy oraz niezbędne do ataku szczytowego ubrania lądują na naszych plecach.
Redukujemy liczbę namiotów. W obozie 17k Camp będziemy spali trójkami, co oznacza "tylko" trzy namioty do wyniesienia na górę. To w praktyce oznacza jeden namiot na trzy osoby - każdy dostaje jakąś część konstrukcji do niesienia. Do tego sporo sprzętu kuchennego, jedzenie grupowe, pojemniki CMC. W pewnym momencie nasze plecaki zaczynają nas przerastać.
Każdy dociska paski kompresyjne, jak tylko się da. Nikt jeszcze nie odważył się założyć plecaka na plecy - zmierzenie się z tym ciężarem może być brzemienne w skutkach. Rozwijamy liny, przygotowujemy się do wymarszu.
Około godziny 9 rano ruszamy z opustoszałego obozu. Zostają po nas jedynie dziury w ziemi i liczne ślady ścieżek. Każdy z nas ledwo co zakłada plecak. Czujemy, jak wgniata nas w ziemie przepastne 25 kilogramów.
Przed nami długi dzień. Najpierw godzinne podejście stromym wzniesieniem, następnie ok. 40 minut jeszcze bardziej stromego podejścia pod podstawę poręczówek. Potem zacznie się prawdziwa zabawa , aby dotrzeć do grani. Tam z kolej mniej więcej 2,5h do obozu 17k Camp przez meandry skalnych półek, drobnych poręczówek i trawersów.
Ruszamy. Każdy krok wydaje się być cięższy. Waga na plecach nie pozostawia złudzeń. Będzie dzisiaj naszym wrogiem a nie sprzymierzeńcem. Podejście do poręczówek mimo, że w spokojnym tempie - robi swoje. Wszyscy dość zmęczeni wpinamy się w liny. Przed nami jeszcze jedna ekipa. Poruszają się na prawdę wolno co tworzy spory korek. Jednak zbawienne jest to, że uzyskujemy darmowe przerwy i możemy choć na chwilę odpocząć w ścianie.
Po dojściu do grani, jako pierwszy zespół (trójkowy), postanawiamy nie robić przerwy od razu na grani tylko jeszcze 30 minut wędrować do miejsca, gdzie mamy depozyt. Kosztuje nas to sporo siły, ale dajemy radę. Tam wymarzony odpoczynek. Wykopujemy depozyt i dorzucamy sobie jeszcze kilogramów na plecy, jakby wcześniej nam było za lekko.
Docieramy do formacji "Washburns Thumb" - małej iglicy skalnej, przy której czekają nas kolejne niewielkie poręczówki. To już "łatwizna" po tym, co przyszło nam pokonywać na Headwallu. Dalej pniemy się w górę, jednak świeży śnieg na grani nieco utrudnia nam poruszanie się. Często robimy drobne zmiany drogi, schodzimy nieco z grani, aby ominąć co bardziej niebezpieczne fragmenty.
Wszyscy żwawo pokonujemy kolejne metry. W pewnym momencie dostrzegamy w oddali namioty 17k Camp. Znaczy się, że jesteśmy już blisko, choć w górach dystans jest zawsze rzeczą bardzo pozorną. Musimy pokonać jeszcze jedno niewielkie wzniesienie, zbliża się zmierzch i temperatura znacznie spada. Nasze tempo również. Mamy drobne postoje związane z małym "obejściem" niebezpiecznego fragmentu. Jestem ostatni i przez to sporo czekam, organizm się wychładza i paradoksalnie szybciej męczy.
W końcu docieramy do obozu. Całą drogę wspominam bardzo dobrze, ale ostatnie 30 minut mnie wykończyło. Powolne tempo na mrozie jest jednak często niedocenianym przeciwnikiem. Obóz 17k Camp znajduje się na małym wypłaszczeniu. Kilkanaście rozbitych namiotów otoczonych murami śnieżnymi. To czeka nas jutro. Budowa fortyfikacji.
Dzisiaj już tylko rozbicie namiotów, kolacja i sen. Tutaj, na wysokości 5.300 metrów, nie da się nie czuć wysokości. Rozbijanie namiotów męczy, nie mówiąc już o wyprawie w ustronne miejsce. Pewnie gdyby ktoś obserwował obóz z daleka, miałby wrażenie że obozowicze funkcjonują w nieco zwolnionym tempie. Każdy ruch i każdy krok jest dwa razy wolniejszy.
Kolejny dzień to planowany odpoczynek. Wstajemy nieśpiesznie.
Po wyjściu z namiotu, mimo że jednak zegar biologiczny obudził nas dość wcześnie, ze zdumieniem odkrywamy że reszta ekipy jest po śniadaniu i krząta się po obozie. Okazuje się, że nasi przewodnicy dostali rano prognozę pogody, która wskazywała na to, że dziś byłby dobry dzień na atak szczytowy. Pobudzili więc dwa namioty, aby się już przygotowywały. Do nas nie zdążyli jeszcze dotrzeć a dostali kolejną prognozę, że jednak nie będzie to optymalny termin na atak. Tak więc, dwa pozostałe namioty obudzone fałszywym alarmem, od rana funkcjonowały na pełnych obrotach. My tym czasem smacznie spaliśmy.
Cały dzień upłynął na odpoczynku i drobnym epizodzie prac przy fortyfikacji obozu. W ruch poszły piły śnieżne. Budowaliśmy ściany okalające namioty oraz luksusową łazienkę z półeczkami na kosmetyki.
Popołudniu odprawa i dokładny opis ataku szczytowego. Wszystkie prognozy wskazują, że kolejny dzień będzie najlepszy pogodowo. Mamy ruszyć przed 9 rano. Na początek czeka nas pokonanie najtrudniejszego i najbardziej niebezpiecznego fragmentu -"Autobahn`a". To stromy trawers prowadzący na wysokość ponad 5.500m do "Denali Pass". Są tam szable śnieżne do wpinania liny a czekan i czujność są naszym orężem w trakcie pokonywania tego fragmentu. Potem z "Denali Pass" czeka na nas wędrówka w górę drobnymi wzniesieniami w pobliżu "Zebra Rocks", aby ostatecznie dotrzeć do wielkiego wypłaszczenia przed granią szczytową, zwanego "Football Field", którego przejście zajmuje około godziny. Na końcu tego pola znajduje się wzniesienie o uroczej nazwie "Pig Hill", to ono prowadzi śmiałków na grań szczytową, z której już tylko krótki spacer po ostrej śnieżnej grani na dach Ameryki Północnej .
Takie "menu" wspinaczkowe czeka nas jutro. Wszystko w miarę równych odstępach: Autobahna 2 godziny, dotarcie do Zebra Rocks 1 godzina, dotarcie do podstawy Football Field 1 godzina, przejście Football Fiedl 1 godzina, Pig Hill 1 godzina, Grań szczytowa 30 min. W idealnym wariancie 6:30 godziny wędrówki + przerwy. Jak będzie dowiemy się już niebawem.
Nikt z nas nie spodziewał się, że Denali przygotowało dla nas niespodziankę, którą na zawsze zapamiętamy.
Kładziemy się i zapadamy w lekki sen.
Jutro na szczyt. Wszystko jawi się jak sen. Dotarliśmy tak daleko. Dostaliśmy się tak wysoko.
Ostatnia prosta przed nami...
Coś dziwnego jest w atakowaniu szczytu za dnia. Do tej pory większość moich ostatecznych wędrówek na szczyt odbywała się głęboko w nocy. Mrówczy ślad światła nocą generowany przez czołówki zawsze był dla mnie zwiastunem upragnionej nocy - ataku szczytowego.
Na Denali jest jednak zupełnie inaczej. Fakt dnia polarnego sprawia, że jasno jest cały czas. Zimno lub bardzo zimno jest natomiast właśnie w nocy. Stąd odwrócenie strategii. Lepiej wyruszyć o świcie, gdy słońce wstaje, aby na zimno nocy być narażonym w ostatniej fazie zejścia lub nawet zdążyć się przed nim uchronić, jeśli jesteśmy dostatecznie szybcy.
Pakujemy się i zbieramy, tak aby ruszyć przed godziną 9 rano. Większość grup startuje w okolicach 10, więc i tak ruszymy ze sporym zapasem.
Zgodnie z wymogami Parku Narodowego, każdy zespół musi posiadać minimum 1 śpiwór, 1 karimatę, 1 kuchenkę gazową i 1 łopatę - na wypadek nieplanowanego postoju. Taki zestaw znacząco zwiększa szanse przetrwania - można wykopać jamę śnieżną, usiąść na karimacie, przykryć się śpiworem i czekać, gdyby zastała nas sytuacja awaryjna.
Ruszamy powolnym tempem w stronę stromej ściany, którą za moment mamy zacząć trawersować. Około 20 minut po wyruszeniu, jedna z uczestniczek podejmuje decyzję o przerwaniu ataku - nie czuje się na siłach i nie widzi możliwości wspinaczki. Mimo zbadania sytuacji przez przewodników i podjęcia próby zmotywowania jej, odmawia i zawracamy.
Jesteśmy na tyle blisko obozu, że całą grupą odprowadzamy ją do obozu, przepinamy liny i startujemy jeszcze raz. Nadal jest przed 10 rano, więc pod względem czasowym jest nieźle. Mamy w miarę czyste niebo i słaby wiatr. Wszystko wygląda dobrze.
Autobahn`a jest rzeczywiście tak stroma i tak niebezpieczna jak mówią. Mimo, że z daleka wydaje się pozornie niewielkim fragmentem - pokonuję się ją przez około 2 godziny. Po takim też czasie docieramy do Denali Pass, przełęczy, która dla lokalnych wiatrów stanowi idealne miejsce kumulacji i często trudno przez przełęcz wręcz przejść, gdyż uniemożliwia to silny wiatr.
Poczuliśmy to na własnej skórze. Gdy tylko przeszliśmy na drugą stronę, siła wiatru znacząco wzrosła. Choć nie na tyle, aby przerwać wspinanie. Warunki nadal były dobre.
Teraz krótka przerwa przy skałach. Jednocześnie informacja od przewodników, że jest to w sumie pierwsze i ostatnie miejsce, gdzie jest postój w osłoniętym od wiatru i śniegu otoczeniu. Dalej będziemy mieli już tylko teren eksponowany na wiatr. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Początkowo parę stromych wzniesień, między nimi gdzieniegdzie wypłaszczenia. Poruszamy się w miarę sprawnie, łapiąc kolejne metry wysokości.
Za Zebra Rocks jeden czteroosobowy zespół rezygnuje ze wspinaczki. Pogorszyła się widoczność i choć wiatr nadal wiał, to jego prędkość nie była zbyt duża, więc szliśmy w prószącym śniegu dalej. Niemniej być może wysokośća a być może zmęczenie spowodowała, że zespół postanowił zawrócić. Pozostają więc dwa trzyosobowe zespoły (2 przewodników i nasza czwórka: Ed, Spence, Peter i Ja).
W słabej widoczności pokonujemy powoli Football Field. Wędrówka po płaskim, lecz niestety czujemy się niemal jak we wnętrzu piłki ping-pongowej. Widzimy tylko siebie i biały krajobraz dookoła. Gdy docieramy do bardziej stromego fragmentu, już wiemy, że przed nami (choć niewidoczne) rozpościera się Pig Hill - ostatnie wzniesienie przez granią szczytową.
Nie robimy już przerwy. Idziemy prosto do góry. Momentami zapadamy się po pas w sypkim śniegu. Może być zdradliwy na grani szczytowej. Brniemy dalej i wyraźnie czujemy, jak ubywa nam sił. Wysokość skutecznie oddziałuje na nasze organizmy.
Pniemy się coraz wyżej. W każdy narasta poczucie, że jesteśmy coraz bliżej.
Nagle.
Widzę, jak moi towarzysze znajdujący się przede mną, znikają. Tak jakby dosłownie rozpłynęli się w powietrzu.
Okazuje się, że dotarliśmy do grani szczytowej. Wyjście na nią jest na tyle strome, że gdy pokonuje się próg, niemal znika się z pola widoczności osoby za Tobą.
Przytulamy się do niewielkich skał. Wbijamy czekany w ziemię i padamy na kolana. To co zastało nas na grani szczytowej było zaprzeczeniem wszystkich prognoz pogody i modeli prognostycznych, które mieliśmy. Wichura i śnieżyca w jednym. Na ponad 6.000 metrów.
Spoglądamy na siebie. W spojrzeniach widać zwątpienie i strach. To nie jest sytuacja, w której ktokolwiek chce udawać odważnego. Robiło się poważnie. Jest godzina ok. 17. My jesteśmy na grani szczytowej Denali, gdzie rozpętała się mała burza śnieżna. Widoczność na 2-3 metry. Temperatura na pewno poniżej - 20 stopni Celsjusza.
Niezwykłe jest to, że gdy wracam wspomnieniami do tej chwili, dobrze pamiętam, że nikt się nawet nie zająknął, aby ruszać na szczyt. Nikt nawet nie wpadł na taki pomysł. Usłyszeliśmy tylko "It`s over" i wszyscy przyjęliśmy to z pełną zgodą. Zero rozczarowania, zero negatywnych emocji. W żyłach jedynie adrenalina i myśl, że trzeba uciekać. Zejść jak najszybciej.
Chwilę siedzimy skuleni na grani. Parę łyków herbaty i parę gryzów przekąsek. Dopinamy każdy rzep i każdy guzik, ściągamy każdy ściągacz w ubraniach - tak żeby śnieg nie dostał się nigdzie. Dostaje się wszędzie. Siła wiatru i ilość opadów są przeciwnikiem, z którym nie da się wygrać.
Schodzimy. Nie jest łatwo. Widzimy ledwo kolejną osobę na linię. Bardziej ufamy naprężeniu liny, które sygnalizuje, że grupa ruszyła dalej. Pig Hill i Football Field mijamy sprawnie choć powoli, zakopując się w śniegu po pas. Przy Zebra Rocks robimy łącznie z obozem 17k Camp. Okazuje się, że zespół, który się od nas odłączył jeszcze nie wrócił. Utknęli w okolicach Denali Pass. Nie są w stanie przejść przełęczy ze względu siłę wiatru, ukrywają się przy pobliskich skałach. Z 17k Camp rusza niewielka grupa zaprzyjaźnionych przewodników w celu, jak to nazywają "rescue misssion".
Wtedy kołacze mi się w głowie myśl: "To skoro oni są na ok. 5.500m i po nich idzie rescue mission, a my jesteśmy na prawie 6.000m, to co z nami?". Myśl szybko się ulatnia, nie ma czasu na głębsze refleksje. Walczymy o każdy krok. O potknięcie czy złe ułożenie stopy nietrudno. Jedna drobna kontuzja mogłaby mocno skomplikować sytuację.
Przy Zebra Rocks sytuacja robi się jeszcze bardziej nieciekawa. Jest parę sekcji bardziej nastromionych. Nie bawimy się w grację i elegancję. Każdy upada na kolanach, odwraca się przodem do stoku, wbija czekan w śnieg i schodzi na czworaka. Każda metoda jest dobra, byle zyskać kolejne metry.
Nasza druga grupa pokonała Denali Pass i zeszli do obozu. Pozostaliśmy na górze już tylko my. 6 osób walczących o zejście. Gdzieś na wysokości 5.700m dalej walczymy.
Docieramy ostatecznie do Denali Pass. Tam dowiadujemy się, jak silnie może wiać wiatr. Chyba nigdy czegoś takiego nie czułem. Denali Pass tworzy specyficzny tunel aerodynamiczny, który sprawia, że wiatry osiągają tam szalone prędkości. Pokonanie przełęczy polega na przejściu niewielkiego fragmentu wypłaszczenia, aby ustawić się odpowiednio na Autobahn`ie i ruszyć w dół ostatnim odcinkiem drogi, który prowadzi już wprost do obozu.
Nie ma dobrego momentu. Ruszamy przez przełęcz. Nie ma co czekać. Wtedy dzieje się coś niezwykłego i przerażającego jednocześnie. Już wyżej gogle zamarzały miejscami i widoczność była utrudniona. Teraz jednak doświadczam sytuacji, niczym w filmie. Wychodząc na Denali Pass i czując chłód i siłę wiatru, widzę jak gogle w jednej sekundzie zachodzą całe szronem i zamarza cała szybka. Nie widać nic. Ściągam gogle, żeby je przetrzeć. Śnieg uderza mi w twarz z prędkością sprawiającą ból. Nakładam gogle i dalej nic nie widzę. Nie jest mi do śmiechu. Próbuję przełożyć gogle w jakiś sposób, aby trochę osunąć je od twarzy i stworzyć w okolicach nosa mały prześwit, żeby widzieć cokolwiek. Pomysł w miarę działa. Idę dalej.
Przed nami najniebezpieczniejszy fragment całej góry. Autobahn`a pokonywana w dół. To miejsce ogromnej ilości tragedii na Denali, jeśli nie największej. Strudzeni wspinacze po zdobyciu szczytu, muszą po wielu godzinach wspinaczki na pełnym skupieniu pokonać ten stromy trawers schodząc do obozu. Wycieńczeni, z nieco mniejszym poziomem skupienia, mogą łatwo popełnić błąd. Tutaj ten błąd może być bardzo kosztowny.
My musimy pokonać Autobahn`ę niemal na ślepo. Zmarznięte gogle to jedne problem. Drugi to fakt, że widoczność zmalała więc jedyna metoda, aby sprawdzić, czy grupa idzie to wyczucie napięcia liny, gdyż nie widać nikogo przed ani za mną. Trzeci element dotyczy szabli śnieżnych. Połączyliśmy dwa zespoły w jeden, aby mieć więcej punktów wpięcia w szable, czyli bezpieczniej się poruszać w dół. Jednak oznacza to 6 osób jednocześnie wpinających i przepinających linę przy szablach śnieżnych - raz, że to powoduje spowolnienie tempa, dwa ledwo widzimy więc operacje na linie są znacząco utrudnione.
Metr za metrem powoli w dół. Nie wiem, ile mija czasu. Zdejmujemy gogle i znów je zakładamy. Walczymy. Zdrapujemy śnieg i lód z twarzy. Każdy z nas zaliczył kilka niewielkich lotów. Sypki śnieg i źle postawiona noga wystarczyły, aby obsunąć się kilka metrów w dół na ścianie. Szczęśliwie odruch asekuracji czekanem działał zawsze bezbłędnie.
W takich sytuacjach czas jest pojęciem względnym. Człowiek się nim nie interesuje. Nie mam pojęcia, ile upłynęło godzin od zejścia z grani. Wiem jednak, że z każdym krokiem zbliżamy się do obozu. Gdy docieramy do wypłaszczenia, wszystkim nagle puszcza adrenalina. Włóczymy noga za nogą po płaskim w poszukiwaniu zasypanego śniegiem obozu. Przy takiej widoczności obchodzimy przypadkiem obóz dookoła, zanim w ogóle do niego trafimy.
Gdy stajemy przy namiotach, garda opada. Adrenalina też. Pojawiają się emocje. Wszyscy stoimy w kółku i każdy spoglądając na każdego, z widocznymi łzami w oczach (może od zimna, może od bólu a może ze wzruszenia) kiwa głową z uśmiechem. Stoimy w szóstkę, jeszcze złączeni linią i ktoś robi nam zdjęcie. To zdjęcie będzie naszą wieczną pamiątką nocy, podczas której byliśmy najsilniejszymi wersjami samych siebie. Nocy, podczas której stoczyliśmy najcięższą walkę.
Okazuje się, że jest 3 nad ranem. To oznacza, że łącznie byliśmy w górze ponad 17 godzin. Z czego zejście trwało około 10 godzin. Każdy przytula się z każdym. Trudno to wyjaśnić, ale tworzyliśmy tej nocy jeden organizm, który musiał przetrwać. Ta zespołowość zostaje na zawsze.
Ruszamy do namiotów. Nikt nie myśli nawet o suszeniu rzeczy. Wszyscy wyrzucają zamrożone i ośnieżone ubrania do przedsionków. Jutro będziemy się tym martwić. Dzisiaj jeszcze tylko szybka zupa, żeby organizm choć trochę energii otrzymał i spać. Sen przychodzi łatwo, łatwiej niż kiedykolwiek.
Nie było szczytu góry tym razem. Było coś znacznie ważniejszego. Przetrwanie i współpraca w ekstremalnych warunkach. Nauka i przeżycia, które pozwoliły odkryć siebie na nowo w pewien sposób.
Nie było też złości, związanej z brakiem sukcesu. Czy w tej sytuacji sukces właściwe był? Zdobyciem szczytu? Byliśmy blisko. Mogliśmy 60 minut na kolanach wędrować po grani i spróbować zaryzykować go zdobyć. Jednak nikt nawet o tym nie pomyślał. Celem i sukcesem było zejście. Była współpraca i było wspieranie siebie nawzajem podczas tej 10-godzinnej golgoty.
Sen przyszedł szybko. Jutro najpewniej ruszymy w dół do 14k Camp.
Teraz jednak odpoczynek.
Otwarcie powiek po długim śnie i nieudanym ataku szczytowym nie należy do najprzyjemniejszych momentów. W człowieku zbiera wiele emocji i powoli wykluwają się na powierzchnię.
Byłem cały obolały a niezidentyfikowany ból w prawym barku nie dawał mi szans na dalszy sen. Powoli wygramoliłem się z namiotu i widziałem, że nasza drużna z wolna również budzi się z nocnego letargu. Było chyba przed godziną 10:00. Czasu nikt nie liczył. Wróciliśmy po 3 nad ranem do bazy i sen nam się należał w ilościach nielimitowanych.
Wspomnienia zeszłej nocy skutecznie wydobyły z mojej pamięci przyczynę niezidentyfikowanego bólu braku, który nie dawał mi spokoju. Kilkukrotnie przecież asekurowałem się czekanem podczas drobnych upadków na Autobahn`ie w trakcie śnieżycy. Nagłe i silne zamachy ręką, aby wbić jak najszybciej czekan pod siebie skutecznie nadwyrężyły zapewne mięśnie. Dało się jednak w obliczu całej tej przygody, spokojnie przetrawić ten owy ból.
Chwilę po śniadaniu spotkaliśmy się wszyscy i w ramach grupowej narady podjęliśmy jednomyślną decyzję, iż nie atakujemy góry drugi raz. Brak sił fizycznych i psychicznych to argument numer jeden. Druga sprawa to czas.
Przed nami jeszcze całonocne zejście do bazy na pas lotniskowy. Jeśli nie rozpoczniemy tego manewru w ciągu najbliższych 48 godzin, w bazie przed nami zdąży się pojawić system burzowy nadciągający znad Hawajów. Pan system burzowy uziemi nas przy pasie lotniskowym na prawie tydzień lub więcej jak dobrze pójdzie. Żaden samolot do nas nie doleci. W tej sytuacji wiadomym było, że to najwyższy czas na wymarsz.
Obóz 17k Camp rozebraliśmy już bardzo sprawie. Po prawie trzech tygodniach trwania ekspedycji ta umiejętność była dla nas jedną z kluczowych i niemal zautomatyzowanych. Tona rzeczy na plecy i w dół. Tu pierwsza niespodzianka. Nocny opad śniegu, ten sam przez który przedzieraliśmy się nocą, skutecznie pokrył całą grań Westbutress puchem. To niestety stworzyło mało bezpieczne warunki do przemierzania takiej formacji i skutecznie zredukowały nasze tempo. Musieliśmy dbać o to, aby każdy krok był bardzo precyzyjny. Sporo korzystaliśmy z pomocy skał na grani.
Gdy w końcu dotarliśmy do poręczówek, sprawa znacząco się uprościła. Szybko w dół do Obozu 14k Camp. Był czwartkowy wieczór, gdy znaleźliśmy się z powrotem na wysokości 4.300m. Teraz czekało nas zadanie "odwrócenia doby". Jutro śpimy jak najdłużej, cały dzień jemy i śpimy na przemiennie. W okolicach godziny 17:00 zaczniemy zwijać obóz i o 19:00 wyruszymy w całonocną podróż przez pustkowia Denali, aby dotrzeć nad ranem na pas startowy. Cały manewr trwa około 12h.
Przejście nocą związane jest z kilkoma czynnikami. Lodowiec jest lepiej związany, więc bezpieczniej go przemierzać w nocnych warunkach - mniej szczelin do pokonania. Samoloty startują, przy dobrych warunkach, już od 8 rano więc możemy być w cywilizacji już po 9 rano. To wszystko przemawia za tym, aby ruszyć pod osłoną nocy w dół.
Gotowi i spakowani ruszamy około 19 wieczorem. Zejście na sam dół oznacza pokonanie odcinka, który wcześniej przemierzaliśmy ponad tydzień w górę. Póki co nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego, że mam przez 12 godzin, całą noc iść, przez mroźne pustkowia Denali.
Jednak ten spacer okazuje się jedną z największych nagród. Wisienką na torcie zmagań z Denali. Jedną z tych rzeczy, które zapamięta się do końca życia. W nocy bowiem powietrze robi się ostrzejsze. Jest też mniej słońca (nie takie oczywiste w okolicach koła podbiegunowego). Przez co góra zyskuje magiczny kontrast.
Przemierzając w nocy całą drogę widzieliśmy, jak nigdy dotąd, bardzo dokładnie wszystkie jej fragmenty. Często blask słońca i okulary lodowcowe zmieniały nieco obraz. Teraz widzieliśmy górę niemal nagą. Niezwykły widok.
Za każdym zakrętem, za każdym wzniesieniem rozpoznawaliśmy fragmenty, które wcześniej w pocie czoła przemierzaliśmy w górę. Co kilka godzin robiliśmy w dobrze znanych nam miejscach przerwy. Odkopywaliśmy też wcześniej pozostawione depozyty. Bagaż na saniach rósł.
Sanie to te osobna historia. Ciągnąć je w górę to jedno, ale schodzić z nimi ze stromych zboczy Denali to prawdziwa szkoła cierpliwości. Ciągle uciekają i uderzają czasami w kostki - niemniej nie klęliśmy już pod nosem. Cierpliwie schodziliśmy w szarości nocy w dół.
Rano dotarliśmy na pas startowy. Tam zakopani w śpiworach przy pierwszym blasku porannego słońca pogrążaliśmy się w półśnie w oczekiwaniu na pierwsze samoloty.
Gdy usłyszeliśmy warkot silnika, wiedzieliśmy że powrót do cywilizacji jest blisko.
Wsiadając do samolotu, każdy jeszcze raz obejrzał się za siebie spoglądając na szczyt
Denali w oddali.
Byliśmy blisko, byliśmy niemal na samym szczycie.
Góra dała nam lekcje, której nigdy nie zapomnimy.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Wrócę tutaj na pewno.
To piękny, inny świat.