top of page

Fimedica Pamir Expedition.

Powrót stamtąd to powrót do innego świata, innej rzeczywistości. Pamir zmienia. Pik Lenina zmienia. Ta góra nie pozostaje obojętna wobec nikogo, kto spróbuje się z nią zmierzyć - tego mieliśmy wszyscy już niebawem doświadczyć.


Poznajemy się na lotnisku: Maciek i Dominika. Nasza trójka wspólnie zmierzy się z potęgą szczytu Awicenny (jak inaczej nazywany jest Pik Lenina). Przed nami ponad 24 godzinna podróż, która zakończy się niemal u podnóży Lenina a dokładnie w Base Campie na wysokości 3.500m.


Ruszamy najpierw do Stambułu, stamtąd dalej do Bishkeku. Na lotnisku w Kirgistanie szybki transfer (cudem uniknęliśmy dodatkowej opłaty za każdy kilogram powyżej 15kg w bagażu rejestrowany - a wiadomo, że torby wyprawowe swoje ważą) i ruszamy mniejszym śmigłem do Osh. To niewielkie miasto, które podobnie jak Bishkek wydaje się być tętniącą metropolią na tle kirgiskich równin. Jest również bazą wypadową w góry Pamiru. Gdy docieramy na miejsce, odbiera nas niewielki bus i ruszamy na  zakupy na pobliski bazar. Ostre zapachy i nieprzenikniony upał skutecznie przypominają nam, że znaleźliśmy się już w głębokiej Azji. Kupujemy bakalie, owoce, lokalne wyroby piekarskie - większość na drogę, która nas czeka.


Teraz zaczyna się przygoda. Ruszamy busem, ponad 6 godzinna przeprawa przez Kirgistan i jego część wyżynną, aby ostatecznie dotrzeć do bazy. Mija spora ilość czasu, ale nagroda jest satysfakcjonująca. Przed nami rozpościerają się śniegi szczytów Pamiru. Giganty. Ich wysokość poraża a wielkość jest nie do opisania. Posuwamy się wolno wzdłuż pasma górskiego, by w pewnym momencie wjechać w szczere pole a raczej mocny off-road. Busem telepie niemal jak na rollercoasterze. Przed nami ukazuje się metalowa charakterystyczna brama z napisem "Lenin Peak". Gdzieś daleko za nią w oddali widać szczyt. Wielki i póki co niedostępny dla nas.


Docieramy do bazy. Polana Cebulowa. Miejsce niemal legendarne. Na całej, wielkiej równinie wciśniętej między kilka gór widać kilka baz - żółte namioty stanowią tutaj główny znak rozpoznawczy. Każdy z nas zostaje przydzielony do dwuosobowego namiotu i tak poznaje Mehmeta - tureckiego podróżnika, który będzie moim towarzyszem, wsparciem i partnerem w niedoli przed długie tygodnie. Od razu łapiemy kontakt.

Baza składa się z ciągów żółtych namiotów mieszkalnych, mesy (dużego namiotu z jadalnią), części "wodnej" - toalety, kraniki oraz niewielkie prysznice.


Wieczorem krótka odprawa i informacja, że jutro ruszamy na pobliską przełęcz, aby złapać trochę aklimatyzacji. Następnie, dzień później ruszymy we właściwy trekking (ponad 14km) do Camp I (4.400m), który stanie się naszym domem na kolejne 2 tygodnie.

Pierwsza noc jest spokojna. Dominuje pozytywny nastrój a wszyscy z niecierpliwością czekają na wyruszenie do Camp I. Kolejny dzień mija nam na wędrówce na ponad 4.000m na niewielkie wzgórze nieopodal Base Campu. Wszyscy dyszą i sapią. Wysokość robi swoje a nasze organizmy jeszcze nie miały nawet okazji się przyzwyczaić. Zadyszani i wykończeni docieramy do wysokości ok. 4.100m skąd następnie wąskim żlebem docieramy w godzinę do naszej bazy. Tam odpoczynek i przepakowanie - tylko niezbędne rzeczy, niezbędne na dwa tygodnie. Liczy się każdy kilogram. Dosłownie, bo za transport 1kg do Camp I należy zapłacić 3 USD. Oficjalne ważnie odbędzie się jutro rano, przed wyruszeniem na trekking. Spakowani i gotowi mentalnie na drogę kładziemy się spać.


Powoli będę musiał się przyzwyczajać, że organizm budzi mnie ok 6-7 rano i niestety będzie tak już przez cały czas trwania ekspedycji. Poranki zazwyczaj wyglądają podobnie, ludzie powoli wyczołgują się ze śpiworów i namiotów. Nieśpiesznie obywają poranną toaletę, potem śniadanie i już można zaczynać dzień.


Najpierw ważenie. Wszystkie bagaże na jedną stertę a potem każdy przychodzi, pokazuje które i co jest jest a następnie z nabożną precyzją dokonuje się ceremoniału ważenia. 19kg. No to 57 USD wędruje dla konika transportowego i tak mój cały dobytek znajdzie się w Camp I. Tymczasem sam, uzbrojony w plecak przygotowuje się do wymarszu.


Przed nami:

14 km trekkingupokonanie Przełęczy podróżnikówopuszczenie świata "zieleni"przeprawianie się przez rzekęwędrówka stromymi piargami w stronę Camp I

To wszystko zajmie nam około 6 godzin. Ruszamy w miarę płaskim terenem równiny, na której znajduje się Base Camp. Dochodzimy do rzucającej się w oczy dużej skały, która rozpoczyna etap wędrówki pod górę w stronę Przełęczy podróżników. Pniemy się sukcesywnie w górę, aby w końcu stanąć na granicy dwóch światów. Przyszliśmy z krainy słońca, zieleni i ciepłego powietrza a przed nami widok na świat lodu i skał, pozbawiony kolorów. Tam się kierujemy i tam będziemy egzystować.


Ten etap wędrówki to strome ścieżki, szerokie na dosłownie dwie stopy i osuwający się spod nóg żwir. Na pewno nie jest stabilnie, ale powoli pokonujemy kolejne metry ścieżki. Ostatecznie docieramy do rwącej rzeki, której pokonanie możliwe jest na dwa sposoby: albo ruszamy w górę rzeki szukając miejsca na kaskaderskie skoki (co uczyniliśmy w drodze powrotnej) lub też za niewielką opłatą wsiadamy na wierzch konika i tak pokonujemy przeszkodę (ta opcja wygrała).

Po przekroczeniu rzeki byliśmy już realnie zmęczeni i z nadzieją wypatrywaliśmy obozu. Z oddali widziałem żółte namioty na lodowcu i załamywałem ręce, że jeszcze taki kawał drogi przed nami. Jednak moja rozpacz została szybko ukojona. Okazało się, że tamte namioty to inny obóz (inna agencja) a nasz wyłonił się przede mną za kolejnym zakrętem.

Był mniejszy niż Base Camp, ale w swej strukturze podobny. Szeregi żółtych namiotów, mesa, kilka prowizorycznych toalet i namioty osób odpowiedzialnych za Camp I, w tym namiot lekarski. To wszystko na tle niewyobrażalnie potężnej i groźnie wyglądającej ściany Lenina, która czekała na spotkanie z nami.


Jednak to dopiero za kilka dni. Jesteśmy na wysokości 4.400m. To nasz nowy dom na 2 tygodnie. Jutro ruszamy na Pik Yuchnina (5.100m). Cieszyłem się. Czułem się dobrze. Kryzys jednak czyhał już za rogiem i miał objawić się właśnie podczas wędrówki na pobliskiego Yuchnina....


"Ta górka tam? Przyjemna." - tak zareagowałem kiedy pokazali mi tego ranka Pik Yuchnina. Wyrasta zaraz obok Camp I i dociera do wysokości 5.100m. Łatwo i przyjemnie to było tylko w teorii. Mimo, że siedzieliśmy tu już dwa dni. Nasze organizmy nadal przyzwyczajały się do wysokości, na której brakuje już ponad 30% tlenu w powietrzu.


Na Pik Yuchnina ruszyliśmy zaraz po śniadaniu w ramach aklimatyzacji. O ile na początku jeszcze towarzyszyłem peletonowi o tyle, 2 godziny później w okolicach 5.000 metrów nad ziemią, ledwo żywy wraz z Mehmetem człapałem niczym żółw na samym końcu.


Wysokość nas przeczołgała i dorwała nawet nie wiemy kiedy. Ból głowy, dyszenie i ledwo zauważalne kroki. Do szczytu zbliżaliśmy się niemiłosiernie wolno i wiedziałem już wtedy, że to znaczący kryzys. Szczyt Yuchnina do najpiękniejszych nie należy, ot zwykła kopa śniegu bez jasno wyznaczonego środka. Entuzjazm wyraźnie przygaszony przez zmęczenie. Kilka pamiątkowych zdjęć w niezbyt dobrych warunkach pogodowych i schodzimy, bo przecież trzeba golgotę odespać.


Po kilku godzinach znów byliśmy w Camp 1, gdzie wszystkim humory wróciły i nawet pojawił się apetyt. Przekroczyliśmy po raz pierwszy granicę 5.000 metrów. Organizmy produkują czerwone krwinki, żeby więcej tego zbawiennego tlenu nam we krwi krążyło a my tymczasem oddajemy się życiu obozowemu i odpoczynkowi.

Jednak nie na długo. Otrzymujemy informacje, że następnego dnia ruszamy na lodowiec ćwiczyć poruszanie się na linach poręczowych a następnie w nocy ruszamy na właściwą rotację aklimatyzacyjną - cel obóz III na wysokości 6.100 metrów.

Jeszcze tego samego dnia natrafiamy na "naszych". Jacek - mój przewodnik z Kilimanjaro oraz Ewelina - znajoma z Warszawy. Oboje w Camp I wracają po aklimatyzacji z obozu III. Wiedziałem, że ich tu spotkam jednak mimo wszystko było to coś niesamowitego. Tysiące kilometrów od Polski, gdzieś na końcu świata w niewielkiej bazie pod wielką górą. Spotykają się starzy znajomi. Coś nieprawdopodobnego. Rozmowom nie było końca.


Kolejnego dnia uzbrojeni w sprzęt wyruszamy meandrami lodowych jęzorów do nieco bardziej nastromionej ścianki, gdzie ćwiczymy używanie sprzętu na linach. Szybko dostajemy (Polacy) przydomek "Tibloc Team" od nazwy przyrządu "Tibloc", który stanowi dość uniwersalne, niewielkie urządzenie umożliwiające poruszanie się na linie do góry (używany często w autoasekuracji). Mieliśmy mieć jumary (specjalne przyrządy do podchodzenia na linie), ale w wykazie na wyprawę nikt nam ich nie kazał zabierać a mieliśmy ze sobą właśnie "Tibloc". Szybko opanowaliśmy podstawy. Swoją drogą lin poręczowych na całej drodze na szczyt Lenina nie ma zbyt dużo a Tibloc jest niezwykle lekki (39g), więc o wiele poręczniejszy niż jumary. Wracamy do obozu i zaczyna się kolejna przygoda.


Walczymy z kilogramami a raczej gramami. Każda rzecz w bagażu sprawdzana kilka razy - czy na pewno potrzebna, czy trzeba zabierać na górę? Absolutne minimum, aby plecak był jak najlżejszy. Wszystko wyrzucone z plecaków, poddane ostrej selekcji. Każdy zbędny

karabinek, każdy nadprogramowy batonik energetyczny. Wszystko ląduje poza plecakiem przygotowywanym do wejścia na 6.100m. Dla wielu z nas, w tym dla mnie to też pierwsza w życiu wyprawa podczas której przekroczę magiczną granicę 6.000m. Wcześniej było blisko - Kilimanjaro (5.895m), ale to nie było to. Tutaj zupełnie niepozornie w trakcie wędrówki między obozem II a III przekroczę tą magiczną granicę.


Nadchodzi wieczór i wszyscy powoli chowają się do swoich namiotów. Pobudka o 2 w nocy. Wymarsz o 3.

Sen jak zawsze jest wtedy płytki. Adrenalina miesza się z niepokojem i człowiek średnio śpi. Powoli budzą nas kolejne szumy z obozu. Czołówki rozświetlają mrok nocy i płachty namiotów. Szykujemy się do wymarszu.


Zauważyłem, że zazwyczaj pierwsza część takiej nocnej akcji średnio zapada mi w pamięć - człowiek jeszcze się wybudza i pewne rzeczy dzieją się niemal automatycznie. Ruszamy. Wiem, że czeka nas ponad godzina wędrówki przez jęzor lodowcowy, aby w końcu dotrzeć pod ścianę Lenina. Kluczymy. Przeskakujemy kolejne rzeczki lodowcowe. Rząd czołówek przecina kolejne metry lodowca.


Powoli zapada szarość. Ten stan pomiędzy końcem nocy a początkiem dnia. Pośród świateł miasta ciężko to zaobserwować, ale kiedy jest się w krainie wiecznego śniegu i lodu człowiek szybko przyzwyczaja się do tego zjawiska. Słońca nie ma, ale już w sumie jest jasno.


Stoimy pod ścianą Lenina. Jest gigantyczna. Wiążemy się linami i w górę. Wędrówka zajmie nam około 9 godzin. Przestrzeń i odległości gigantyczny. Żadne słowa nie zmieszczą tych odległości by je opisać. Gdy docieramy do najwyższego punktu wędrówki, widzimy oddalony daleko pod skałami obóz drugi - nasz cel na dziś: 5.300m. Czeka nas jeszcze niekończący się trawers ściany Lenina oraz wędrówka przez miejsce zwane "patelnią" - tam nikt nie chce znaleźć się w okolicach godzin południowych. To miejsce, które niczym soczewka skupia całe słońce, odbijając je od śnieżnych ścian Lenina. Powiedzieć skwar to nie powiedzieć nic. Mieliśmy przyjemność doświadczyć...wątpliwą.


Docieramy do obozu II. Namioty ustawione na skałach. Pod kątem. Będzie zabawnie. Wszyscy ledwo żywi chowają się w namiotach niemal natychmiastowo. Pijemy, niewiele jemy i wegetujemy - w dużym skrócie. Tak mija cały dzień. Kiedy nadchodzi noc słychać wszędzie kaszel, głębokie oddechy. To Cheyne-stokes zbiera żniwo wysokości. Oddech "Cheneye`a-Stokesa" to jak mówi wikipedia - patologiczny tor oddychania polegający na pojawianiu się podczas snu bezdechów, które regulowane są następującymi po nich szybki seriami wdechów. Każdy z nas to przeżywa. Nic przyjemnego. Jednak to i tak sielanka w porównaniu do tego co czeka nas następnego dnia.

Nadchodzi poranek.


Zapadła decyzja. Zamiast krótkiego postoju w obozie III i powrotu do II tego samego dnia będziemy nocować na 6.100m - to da nam jeszcze lepszą aklimatyzację. Ruszamy.


Droga nie jest długa. Ok. 3 kilometrów. Jednak wysokość robi swoje. Poruszamy się jak muchy w smole. Przed nami jeden z cięższych momentów - finalne podejście do obozu III. To ściana niemal pod kątem 45 stopni. 300 metrów wysokości do zrobienia. Z oddali widzę jak wolno ludzie się tam poruszają. Na podejściu spotykam Ewelinę, która wraca już z drugiego podejścia podczas którego atakowali szczyt. Powtarza tylko, abym szedł wolno. Wyściskaliśmy się i ruszam dalej. Ostatecznie po prawie 4,5 godzinach docieram do obozu III. Mój osobisty rekord wysokości - 6.100m. Dochodzę do naszego namiotu. Rozkładam karimaty i śpiwory dla siebie i Mehmeta. Nagarniam śnieg do roztopienia na wodę i kładę się chwilę odpocząć. Nauczyłem się już, że te kilka czynności trzeba zrobić zanim się na dobre człowiek położy w namiocie bo potem już nic się nie chce.


Teraz pozostaje tylko jeść, pić i odpoczywać. Przespać się i zejść na dół.

Nie jemy nic - nie mam absolutnie apetytu. Wody mieliśmy za mało na dwie osoby na całą noc, więc musieliśmy racjonować. Spaliśmy może godzinę w trakcie całej nocy i walczyliśmy z wysokością. Ściągasz buty wysokogórskie i 10 minut odpoczynku. Wychodzisz za potrzebą, wracasz i ledwo łapiesz oddech. Bierzesz łyk wody i ledwo łapiesz oddech. Pierwsza w życiu noc na 6.000m nie należy do najprzyjemniejszych i zapada w pamięć zapewne do końca życia.


Następnego dnia pogrom. Wiele osób cierpi z powodu wysokości. Kilka jest sprowadzanych z pomocą przewodników. Część osób zupełnie nie kontaktuje. Choroba wysokościowa przyszła po swoje ofiary.

My z Mehmetem ruszamy na dół. Sami, bo czujemy się w miarę dobrze i przewodnicy nas puszczają.


Po dotarciu do obozu II chwila przerwy i dalej w dół. Ciężki dzień, bo za jednym razem schodzimy na sam dół do Camp I. Niemniej każde 100m w dół to dodatkowy tlen, więc wraca energia.


W końcu w godzinach popołudniowych, pokonując znów całą ścianę Lenina i jęzor lodowcowy docieramy do obozu na wysokości 4.400m. Namioty wydają się nam teraz najlepszym hotele a cały obóz to niemal luksusowy ośrodek wypoczynkowy. Perspektywa zmienia się wraz z pobytem na 6.000 metrów.

Przed nami 3 dni odpoczynku, po których ruszymy na ostateczną walkę ze szczytem Lenina.

Walkę podczas, której realnie stanę na granicy ryzyka i zostanę postawiony przed jedną z najtrudniejszych decyzji jakie przyszło mi podjąć.


Cztery dni restu. To niemal święto. To czas kiedy mamy względnie zregenerować się fizycznie i psychicznie, aby ruszyć na ostateczne starcie z Pikiem Lenina. Cztery pełne dni nicnierobienia.


Wybrałem porządki i lektury. Czas kolejnych dni wypełniały mi książki, porządkowanie bagażu i przygotowywanie go do ataku szczytowego oraz obozowe życie towarzyskie.

Decyzja o skorzystaniu z płatnej sauny (25 usd) była jedną z najlepszych podczas restu. Dwa namioty połączone ze sobą. W pierwszym zdejmuje się większość ubrań, w drugim parujący wrzątek i banie z zimną wodą do polewania. Pełna kąpiel i człowiek po dwóch tygodnia bez porządnej higieny nareszcie poczuł się jak nowy.


Podczas dni odpoczynku dociera do nas wiadomość o grupie Koreańczyków - utknęli w obozie IV na wysokości 6.400m (zakłada się tam czasem dodatkowy obóz, aby skrócić atak szczytowy). Są wycieńczeni, wracali ze szczytu i siedzą już 2 dobę na tej wysokości. Rusza akcja ratunkowa z udziałem naszych przewodników. Trochę się niepokoimy, raz że sytuacja dramatyczna, dwa że nasi przewodnicy będą osłabieni po takiej akcji ratunkowej.

Wszystko kończy się dobrze. Schodzą do bazy. Paradoksalnie są w dobrych humorach, mimo licznych odmrożeń. My sprawdzamy prognozy. Kolejne dni bardzo zimne, ale bez większych opadów i silnych wiatrów. Dima, szef przewodników komunikuje nam oficjalnie - musimy ruszyć dzisiaj w nocy, żeby załapać się na dobre okno pogodowe. Zamiast 4 dni są więc 3 dni odpoczynku.


Wszyscy po obiedzie ruszają do namiotów i zaczynają pakowanie na atak. Wieczorem jeszcze kolacja plus odprawa. W zespołach 3 + przewodnik będziemy szli do obozu II, potem do III ruszamy indywidualnie, następnie stamtąd atak szczytowy o godzinie 1 w nocy. Do wysokości 6.400m, jeśli ktoś postanowi o wycofie wraca sam, powyżej tej wysokości działamy już tylko i wyłącznie z przewodnikami. Dostajemy ostrzeżenie, iż noc ataku szczytowego może być bardzo zimna. Musimy być na to przygotowani. Dzisiaj wyruszamy o 3 w nocy do obozu II. Adrenalina rośnie.


Droga do obozu II to tym razem nieco ponad połowa czasu tej samej wędrówki bez aklimatyzacji. Pierwsze wejście ponad 9h, teraz poniżej 5,5h. Jest dobrze. Organizmy już przyzwyczaiły się do wysokości. Idziemy też w chmurach przez co nie doskwiera nam upał. W obozie II nastroje bojowe. Jemy, pijemy i odpoczywamy. Jutro golgota i podejście na 6.100m. Już to znamy. Byliśmy tam.


Obóz III w ciężkich warunkach osiągamy dnia następnego po około 3,5h godzinach wspinania. Nadal jest całkiem nieźle i nic nie wskazuje, aby podczas ataku szczytowego miało się cokolwiek wydarzyć pod względem funkcjonowania organizmu.

Topimy wodę i próbujemy co nieco zjeść. Łatwo nie jest. Najmniejszy ruch męczy a wyprawa po śnieg na wodę stanowi nie lada wyzwanie kondycyjne. Wszyscy meldują się u swoich przewodników, aby sprawdzić ogólny stan zdrowia i świadomości. Grupa jest silna. Szczęśliwa 13-stka wyruszy na szczyt w okolicach 1:30 w nocy.


Pobudka nie jest trudna. Na wysokości ponad 6.000m nie śpi się już zbyt głęboko. Siedzimy z Mehmentem obok siebie w śpiworach i mielimy w ustach batonika. Jedyne co nam przechodzi przez gardło. Wszędzie ciemność rozświetlana przez pojedyncze czołówki.

W końcu wydostajemy się z namiotu i ubrani w najcieplejsze co posiadamy, meldujemy się u przewodników. Nie mija 5 minut i ruszamy w drogę na 7 tysięcy metrów. Pierwsza część jest prosta. To około 100-metrowe zejście w dół, po którym następuję prawie 1,5-kilometrowa grań kończąca się na 6.400m stamtąd już nieco mniej stromym podejście przez kilka kilometrów ciągnie się dalsza część drogi na szczyt Lenina, aby na wysokości ok. 6.600m wystawić wspinaczy na próbę na zwanym potocznie "nożu" - bardzo wąskim i stromym odcinku, na którym zdobywa się ok 60m wysokości.


Schodzimy wężykiem w dół. Docieramy do początku grani i ruszamy powoli pod górę. Grupa zaczyna się rozciągać na wiele metrów długości. Tempo jest bardzo różne. Wiatr ostatnich dni wywiał sporo śniegu i poruszamy się niemal wyłącznie po kamieniach i lodzie. Wędrówka po takim terenie w rakach jest dość trudna i męcząca. Nachylenie też robi swoje.

Moje oczy nie dają mi spokoju. Co chwila pojawiają się przed nimi jakieś szlaczki i obraz się nieco trzęsie. Początkowo wydaje mi się, że to czołówka i odbijające się od lodu światło. Poprawiam ją co chwila. Podczas jednego z takich manewrów chcę poprawić rękawiczki. Jedna spada mi przepaść. Ledwo stabilizuje ciało, żeby się za nią nie rzucić. Chwila zastanowienia. Umysł działa o wiele wolniej na tych wysokościach. Mam zapasową.

Walczę z ogrzewaczami chemicznymi, które umieszczam między rękawiczkami. Już sam nie wiem czy chemikalia działają. Co chwila robię postój, aby sprawdzić. Czuję, że coś jest nie tak. Obraz zbyt mocno mi wiruje przed oczami a ja poruszam się w górę, lecz co chwilę staję aby poprawiać rękawiczki i złapać oddech. Kondycyjnie jest ok, ale wzrok nie daje mi spokoju.


Wiem, że to dopiero 1/4 drogi. Przede mną jeszcze długa droga na szczyt i cały powrót. Rozumiem sytuację. Znam ryzyko. Zastanawiam się dłuższą chwilę i podejmuję decyzję. Zawracam. Krzyczę jedynie do Mehmeta "Say Hello to Lenin from me" i odwracam się. Informuje mijanego przewodnika o wycofie. Jak potem sprawdzę na zegarku - wysokość maksymalna, którą osiągnąłem to 6.353m. Wracam w ciemnościach w dół samotnie. Nie jest przyjemnie.


Zaczyna powoli świtać, gdy przede mną wyrasta 100-metrowe podejście, którym na początku schodziliśmy. Ostatnia przeszkoda w drodze do namiotu. Powoli ją pokonuję. Docieram do namiotu bladym świtem i od razu kładę się spać.

Budzę się niespełna 2 godziny później. Otwieram oczy i...znów otwieram oczy. Nadal nic nie widzę, więc próbuję jeszcze raz. Dociera do mnie fakt, że mimo otwartych na oścież oczu nie widzę absolutnie nic. Jedynie biały kolor wszędzie. Oślepłem. Mimo, że sprawa jest poważna wysokość najpewniej sprawia, że podchodzę do tematu spokojnie. Kładę się, nawadniam i czekam kolejną godzinę.


Wytężam mocno wzrok i zaczynam dostrzegać nieśmiało kontury wewnątrz namiotu. Ledwo bo ledwo, ale zawsze coś. Ulga. Chyba to tymczasowe. Czekam kolejne 30 minut i jest juz nieco lepiej. Zakładam okulary, które mocno kontrastują. Widzę kształty. Dzięki temu docieram do namiotu obok gdzie dostaje krople do oczu. Pomaga. Widzę o wiele więcej.

Korzystam z okazji, że jestem już na nogach. Zabieram plecak z namiotu. Trochę wody i wszystkie flagi. Ruszam samotnie w drugą stronę niż Pik. Tam niespełna 15 minut drogi od namiotów znajduje się wierzchołek Piku Razdelnaya (6.146m). Kopa śniegu, do której docierając można zdobyć 6-tysięczniki. Taka mała nagroda pocieszenia.


Po sesji foto na szczycie wracam do namiotu. Tam kolejne 3 godziny odpoczynku i decyzja. Schodzimy wraz z Boghdanem oraz Dominiką, która niestety miała problemy z krążeniem w stopach. Musimy jak najszybciej zejść. Pokonujemy całą drogę do obozu I w ciągu jednego dnia. Jesteśmy bardzo szybcy. Pod koniec ledwo doczłapujemy się do obozu.

Tam skupiamy na sobie uwagę niemal wszystkich zgromadzonych w mesie. Widać, że wróciliśmy z góry a oni dopiero rozpoczynają swoją przygodę. Są ciekawi, więc opowiadamy im o wszystkich wydarzeniach i naszych wycofach. Potem sen. Długi sen.

Kolejny dzień to czekanie na naszych przyjaciół z grupy, którzy nie dokonali wycofu tylko poszli na szczyt. Dociera do nas wiadomość, że miał miejsce wypadek. Tyle wiemy. Potem okazało się, iż był to rosjanin Siergiej. Spadł ponad 200m na stronę tadżycką, ale ostatecznie został uratowany przez przewodników, którzy do niego dotarli. Reszta wraca cała, choć dwie osoby z bardzo poważnymi odmrożeniami.


Lenin powoli nas żegna. Kolejnego dnia ruszamy na trekking do Base Camp, aby stamtąd udać się na kilka dni zwiedzania Kirgistanu. Wszyscy dostaliśmy tu nieźle w kość. Dla wszystkich Lenin okazał się górą, do której należy podchodzić z największym szacunkiem. Mówi się, że to najłatwiejszy 7-tysięcznik. Powtórzę tylko to, co wiele razy już było mówione: Nie ma łatwych 7-tysięczników. W górę zawsze z wielką pokorą.

Dla mnie osobiście była to wielka lekcja podejmowania decyzji. Trzy tygodnie ciężkiej pracy, której finał miały mieć miejsce podczas jednej nocy - ataku szczytowego. Godziny treningów i przygotowań. W tej jednej chwili tam na górze, samotnie  stojąc ponad chmurami trzeba podjąć decyzji, skalkulować ryzyko i iść dalej albo się wycofać.

Wybrałem to drugie i jak nigdy jest mi z tą decyzją dobrze.

17 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page