top of page

Damavand. Szczyt na wyciągnięcie ręki.

Wyruszyliśmy do Iranu. Podróż trwała wiele godzin. Berlin -> Kijów -> Stambuł -> Teheran.

Docieramy nad ranem. Ledwo żywi. Na barierce lotniska, w strefie przylotów widnieje karteczka z moim nazwiskiem. Samotnie. Kierowcy brak. Zaplątał się gdzieś i musimy czekać. Ola biegnie wymieniać dolary na irańskie riale. Niestety w nocy robią to na lotnisku wszyscy, więc w kantorach nałożyli osobo-limit. Udaje nam się zdobyć 120 dolarów w irańskich rialach. Musi wystarczyć na cały pobyt w górach, bo następny kantor dopiero w Teheranie.


Znajduje się kierowca. Ebrahim jest aktorem w Teheranie i dorabia jako lokalny driver. Ruszamy spod lotniska, przez Teheran w stronę gór i wioski Polour. Jest 5 nad ranem, więc po takiej podróży powieki ważą setki kilogramów. Droga bardzo dobra. 3 pasy w każdą stronę. Zasypiamy. Budzi nas pisk opon i szarpnięcie. Otwieram oczy i widzę jak nasz stary wóz mknie przez wszystkie 3 pasy autostrady niemal całkowicie bokiem - poślizg. Jeden, drugi i trzeci. Nasz lokalny aktor niestety zbyt szybko chciał się dostać do wioski i wpadł w niemałe tarapaty a my razem z nim. Szczęśliwie wyszliśmy z poślizgu.

W ramach rekompensaty kupuje nam orzeszki.

Docieramy do Polour. Ta niewielka wioska na zboczach gór północnego Iranu (pasma Elburs - nie mylić ze szczytem Elbrus) oferuje widoki nie z tej ziemi. Zatrzymujemy się w Camp 1 - oficjalnej siedzibie irańskiego Stowarzyszenia Alpinistów. Po zwyczajowej herbacie z gospodarzami oraz zakupie pozwoleń na wspinaczkę odkrywamy, że w innych pokojach jest niemała ekipa z Polski, która również zamierza zmierzyć się z górą. Dzień mija nam na zakupie prowiantu. Badaniu okolicznych zakamarków wioski i odpoczynku.


Następnego dnia o 8:30 rano ruszamy spod Camp 1 jeepem do Camp 2, który znajduje się na wysokości ponad 3.000 metrów. Charakterystyczny złoty meczet stanowi dobry punkt orientacyjny. Pogoda jest idealna i jesteśmy w stanie dostrzec również nasz cel podróży - Camp 3, gdzieś tam wysoko na ponad 4.300 metrach.

Po przygotowaniu sprzętu, powoli ruszamy do obozu III. Wędrówka zajmie nam ponad 8 godzin. Będzie przyjemnie, ale pod koniec wszyscy walczymy już z wysokością. Krótki marsz i przerwa, krótki marsz i przerwa. Głębokie oddechy. Wszyscy czują szybką zdobytą wysokość. Dopada nas mgłą i trochę opadów śniegu. Cel znika sprzed oczu. W końcu po godzinie 17 docieramy do obozu.


Kamienne schronisko nie posiada żadnego źródła ogrzewania. Na parterze wspólna sala jadalna a na górze jedno wielkie pomieszczenie z łóżkami. Łazienka na zewnątrz. Będzie walka. Wszyscy zakopujemy się w śpiwory i chwilę odpoczywamy.

Nieśpiesznie wypełzamy godzinę później do jadalni, żeby zalać sobie "liofy" (żywność pozbawioną wody w formie proszku do zalania) i skosztować spaghetti bolognese lub innych przysmaków. Każdy czuje wysokość. Po chwili konsumpcji znów ruszamy do swoich kokonów i zawinięci w śpiwory staramy się odpocząć. Kolejny dzień to aklimatyzacja, czyli mamy wyjść wyżej i wrócić aby przyzwyczaić nasz organizm do wysokości.

Pobudka nie jest trudna. Wielu z nas słabo spało tej nocy. Pogoda z oknem przepiękna. Bezchmurne niebo i idealne warunki. Jemy małe śniadanie. Przygotowujemy sprzęt i będziemy ruszać w górę. My z Olą z racji posiadania raków ruszyliśmy śnieżnymi polami samotnie w górę, omijając skalne granie którymi szła reszta ekipy. Idzie się bardzo dobrze. Docieramy niemal na wysokość Mt Blanc (4.810m) i tu zawracamy. Kilka osób poszło jeszcze 100m wyżej. Pogoda nieco się psuje na zejściu do schroniska, ale i tak mamy cudowne widoki i twarze spalone słońcem. Wszyscy zadowoleni. Plan na dziś wykonany i to bardzo dobrze. Teraz czas na regenerację i myślenie o ataku szczytowym.


Schodzimy do schroniska. Jest już coraz ciszej. Wszyscy czują mocno zmęczenie i wysokość. Jedzenie i znów do swoich kokonów. Ustalamy moment pobudki na 5 rano dnia następnego, aby wyruszyć na szczyt. Budzi nas jednak wcześniej gigantyczny wiatr i wichura. O 5 nikt nie rusza się ze śpiworów. Decydujemy, że zobaczymy jak pogoda będzie wyglądać o 7 nad ranem. Wtedy też dociera do nas wiadomość od naszych gospodarzy schroniska (dwóch Afgańczyków, którzy ze względu na zbyt długie przesiadywanie w pomieszczeniu z kuchenką gazową wątpliwej jakości, byli wiecznie zadowoleni) - wiatr powyżej 60 km/h przez najbliższe 3 dni będzie szalał powyżej 4.400m, czyli tuż nad schroniskiem.


To oznacza jedno. Szczyt nie będzie nasz. Góra tym razem nie pozawala się zdobyć. Długo się nie zastanawiając, zbieramy sprzęt i rozpoczynamy powolne zejście. Pogoda jest w miarę dobra. Jednak w pewnym momencie niebo spowijają gęste chmur. Zaczyna padać grad i wiać. Nasze twarze zostają potraktowane milionem białych kuleczek. Ból. Zaczyna się błyskać. Schodzimy szybko.


W pewnym momencie słyszę i kątem oka widzę błysk - bardzo blisko. Oglądam się za siebie. Ola stoi jak wryta i się nie rusza. Widzę po minie, że coś jest nie tak. Słyszę tylko: "....piorun..". W pierwszej chwili nie rozumiem, ale dociera do mnie. Ten błysk obok nas trafił w Olę, niewiadomo czy był to piorun czy jego część, ale wiadomo że Ola została nim potraktowana. Czuła gigantyczne ciepło i moment rażenia. Sprawdzamy, czy nie ma jakichkolwiek śladów i czy wszystko z nią ok. Bardziej sprawdza ona niż ja z racji, że jest lekarzem :) Schodzimy bardzo szybko wśród rozwścieczonego błyskawicami nieba. Ola przyspiesza, ja trochę ją stopuje w obawie, że w tej ucieczce przed piorunami mogłaby niechcący wśród kamieni np. skręcić nogę co znacznie utrudniłoby zejście na dół. Do obozu drugiego mamy jeszcze jakieś 500m w pionie. To dobra godzina wędrówki. Udaje się. Schodzimy.


Z obozu II zamiast czekać na jeepa, wybieramy zejście na nogach. Docieramy do skrzyżowania z drogą asfaltową gdzie łapiemy po dosłownie 2 minutach transport w dół do obozu I. Tam cali obolali, zmęczeni, ale też szczęśliwi zakopujemy się w łóżkach i odpoczywamy. Dzisiaj obiad smakuje już zupełnie inaczej, lepiej.


Góra stoi i stać będzie. Zawsze będzie można na nią wrócić. Na Damavandzie przekonaliśmy się, jak ważna jest dobra regeneracja i dbanie o to, aby organizm miał szansę odpocząć. U nas było mało czasu na odpoczynek stąd trochę cierpienia wysokogórskiego. Nie zraziliśmy się do tej góry. Wręcz przeciwnie. Zostało w pamięci cudne wspomnienie tych kilkuset ostatnich metrów do szczytu, które będą powodem i pretekstem aby jeszcze raz ruszyć na wielką irańską przygodę i odwiedzić góry Persji.

Damavand dał lekcję, za którą należy podziękować.

Szczyt czeka aż wrócimy :)


55 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page